Recenzja

Wolverine: Snikt! – łzy ślepego entuzjasty

Z komiksami na zamówienie zawsze jest jakiś problem. Najczęściej jest to szeroko pojęty spór koncepcyjny, a ogólnie sprowadza się to do archetypowej potyczki wizji przeciw wymaganiom. Marvel uderzając wiele lat temu do niepływającego w fortunie i rozgłosie Niheia (o tym, że Blame! początkowo nie był żyłą złota, można czytać w wywiadach z autorem) zostawił mu zaskakująco duże pole manewru. Stworzenie alternatywnego świata post-apo rządzącego się takimi prawami, jakie Tsutomu sobie wyobrazi – z tym tylko, że za głównego bohatera ma postawić legendarnego Wolverine’a – wywołuje w czytelniku myśl: to nie mogło się nie udać.

Niestety, nie udało się. A przynajmniej nie do końca. A problem jest dwuczęściowy.

snikt2snikt3snikit-1

Na pierwszą składa się fabularna prostota, metaforyczna wręcz mielizna, choć przy niskich wymaganiach dająca sporo bezpretensjonalnej rozrywki. W drugiej zaś kreska, która nakreśliła ten świat, wciąż gdzieniegdzie trzyma znany z poprzedniej pracy poziom*, ale raczej pierwszotomowy.

Choć zdarzą się kadry i plansze, dla których być może warto się nad wydatkiem zastanowić, tak w uznaniu dla pewnych Blame’owych Alp – nawet się one do nich nie zbliżyły.

*pomijam Noise.

Za kolory w komiksie (który pozostał w oryginalnym układzie tj. od lewej do prawej, co warto zaznaczyć) odpowiada GURU-eFX (~`JoeWeltjens). Choć dalej uważam, że najlepiej Nihei wygląda w dojmującej czerni i bieli, tak Joe odpowiednio oddał klimat przedstawionej nie tyle dość miernej historii, co atmosferę walk, pustkowi i upadłego gatunku ludzkiego.

Monstra, przeciw którym Rosomak staje do walki, wydają się przeklejonymi szablonami ze wszystkiego, co kiedykolwiek Nihei wcześniej rysował, i mam tu też na myśli gołe promo-arty. I chyba tu tkwi największy problem – brak temu komiksowi indywidualności, pazura (ha ha). Zdawałoby się, że nazwisko autora jest synonimem charyzmy, ale ten świat nie ma praktycznie żadnego tła, nie ma tsutomowych niedopowiedzeń w głównej linii, a powiedzieć, że historia jest prosta jak budowa cepa, skutkowałoby przymusem jeszcze większego uproszczenia konstrukcji tegoż cepa w rzeczywistości.

Wydawca podaje streszczenie tej opowiastki: Przyszłość jest niepewna a koniec zawsze bliski… Nikt nie wie tego lepiej od Wolverine’a. Rosomak, znajdując się w niewiarygodnej sytuacji, postanawia zmierzyć się z wrogiem, którego może pokonać tylko on i uratować ludzkość od zagłady.
No więc idzie. Pokonuje i wraca do siebie. Jakieś 30 minut roboty, czyli nieco dłużej niż ja ten komiks czytałem.

Oczywiście, wracałem okiem do kadrów, ale pustka dialogowa Niheia zawsze zawierała jakąś ukrytą treść, bądź miała – jakkolwiek to ujmując – cel. Tu nie ma żadnej z tych rzeczy. Słów jest sporo, ale ich treść sprowadza się do zrób sieczkę, potrzebujemy pomocy, uratuj nas, dziękujemy. Paradoksalnie – wszak u niego zawsze za ilością podążała wartość – im więcej zdań padało, tym większe było poczucie zbytecznego wodolejstwa.

Znam prawdopodobnie wszystkie prace Niheia jakie znalazły się w internecie, nie mówiąc o ich oficjalnej publikacji w Polsce czy jakimkolwiek innym kraju. Mam przyjemność współpracować z JPF’em i konsultować Blame! z Pawłem Dybałą. Czujnym okiem wertuję każdy tom Sidonii sprawdzając, czy Tomek Molski nie wsadził tam jakichś dialogów z Evangeliona [ : ) ]. Nie mówiąc o znajomości źródeł spoza prac głównych, czy to przyklepanych jako autentyczno-kanoniczne (wywiady, artbook), czy nie (wszelakiej maści spekulacje, fora zagraniczne). Tak też i tym razem, z podziękowaniem dla Waneko, mogłem sprawdzić roboczy przekład pod paroma względami, a głównie – czy nie pojawiła się tam terminologia charakterystyczna dla innych serii, która mogła być skutkiem słowotwórstwa tłumacza – a co w szerszej perspektywie byłoby szkodliwe. Wszystko jednak poszło do druku bez żadnego terminologicznego zgrzytu i prywatnie jestem wdzięczny za wzięcie pod uwagę rzeczy, które dotyczyły aspektów marginalnych. Za to wielki plus dla oficyny spod znaku kota.

Wolverine: Snikt! jest trzecim wydanym (nie mylić z narysowanym) komiksem Niheia w jego ówczesnej karierze. Trzecim o dźwięku w tytule (kolejno Blame!, Noise i Snikt! właśnie) oraz czwartym na naszym rynku. Przy tym niestety jest również najsłabszym z nich*. Ale czy jest to pozycja całkowicie zła? Otóż nie, nie sądzę. Jednak nad zakupem zastanowić się powinny jedynie dwie kategorie czytelników. Zagorzali fani postaci Wolverine’a i/albo Tsutomu Niheia. Nikomu innemu nie polecam tego tytułu.

*

Niech ryczy z bólu ranny łoś, zwierz zdrów przebiega knieje.
Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś, to są zwyczajne dzieje.

Więc oto nasz Snikt! cierpi głośno na tym smutnym dnie
Byś Ty mógł docenić, jak dobry jest Blame!

PS Nawet nie wiecie, jak trudno przychodzą mi słowa krytyki wobec – całkowicie subiektywnie- największego japońskiego rysownika. Przypomina mi się też, że rosyjscy ojcowie mawiają do swych synów (zapewne z miłości): Nie ma, że boli. Docenisz później, wybierając to, co lepsze i słuszne [dop. z jego artystycznego dorobku]. A ja oczywiście i tak kupię.

Meph 

2 myśli na temat “Wolverine: Snikt! – łzy ślepego entuzjasty

Dodaj komentarz